Dać sobie prawo do choroby, do spraw losowych, które przytrafiają się każdemu z nas, do zmęczenia, do „wystarczająco dobrych” zajęć, do tego, że nie wszystko musi być „na już” i że nie zawsze muszą „być dostępni” pod telefonem czy mailem dla otoczenia zawodowego.
Nauczycielski wellbeing, dobrostan, zen, poczucie spójności, życie w zgodzie ze sobą, w zgodzie ze swoimi priorytetami to ostatnio bardzo popularny temat. Co ciekawe, miałam ogromną przyjemność prowadzenia serii szkoleń na ten temat dla CEN w Gdańsku (za co serdecznie dziękuję jeszcze raz 🙂 I choć refleksji mam wiele, to jedna przebija się najsilniej i woła, by się nią podzielić. Otóż, nauczyciele potrzebują o siebie zadbać. Po prostu. Bez zbędnych uwag, bez usprawiedliwień, bez myślenia, jak zawsze o uczniach, Librusie, rodzicach, dyrekcji i innych mniej lub bardziej pięknych i wymagających aspektach ich pracy. Pandemia niejako uświadomiła nam, że potrzeba życia w dobrostanie i wewnętrznej spójności i równowadze jest silna i nie może pozostać niezauważona i niezaspokojona przez kolejne interwały czasowe. Ośmielę się napisać, że przez tak dynamiczny proces zmiany i konieczność przemodelowania naszego życia zawodowego niemal z dnia na dzień, pandemia dała nam w kość. I właśnie dlatego zaczynamy w ogóle mówić o dobrostanie, bo czujemy, że tak bardzo nam go brakuje, że życie w trybie od ferii do wakacji czy Świąt przestaje się sprawdzać i nareszcie czujemy się zobowiązani wobec siebie, by znaleźć czas na wieloaspektowe „samozadbanie”.
„…Bo jak o siebie nie zadbasz, to koniec świata!” – tak mówi….moja trzyletnia córka. I choć w pierwszej chwili to powiedzenie wywołuje uśmiech na twarzy i, przynajmniej mnie, zdarzyło się trochę z automatu jej przytaknąć, gdy wesoło wyświergotała zdanie, które nauczyła ją jej babcia, ono na prawdę ma głęboki sens, gdy przełożymy je na nasz nauczycielski świat. Nie raz i nie dwa doświadczyłam rozmów z nauczycielami wykończonymi, na granicy wypalenia zawodowego, którzy, ledwo stojąc przy kuchennym blacie, szybko przeżuwając batona, robili herbatę, bo mieli tylko pięć minut przerwy i biegli dalej na zajęcia, by pracować kolejny dzień do 21. Znacie to? Przed pandemią, siły temu obrazowi dodawało złe samopoczucie, często objawy grypopodobne, przeciążenie i cała masa nauczycielskich obowiązków na „to do list” z terminem wykonalności niemal na wczoraj. Zdarzali się też nauczyciele z tak niesamowitym poczuciem misji, że nie potrafili odpoczywać i opowiadali o tym, że widzą, jak inni „mają życie”, a oni „są wiecznie w pracy”. Dodajmy do tego nauczanie online i… wszyscy mamy dość. Dość, dość…
Jeszcze zanim przyszła pandemia, rozmawiałam z nauczycielami, dzieląc się swoim doświadczeniem, że (jakkolwiek nie lubię tego stwierdzenia, uważam, że tu pasuje) muszą zadbać o siebie. Dać sobie prawo do choroby, do spraw losowych, które przytrafiają się każdemu z nas, do zmęczenia, do „wystarczająco dobrych” zajęć, do tego, że nie wszystko musi być „na już” i że nie zawsze muszą „być dostępni” pod telefonem czy mailem dla otoczenia zawodowego. Trudne to, ale mojej przyjaciółce (oczywiście, też nauczycielce 🙂 uczeń powiedział: „Pani Kasiu, Pani zawsze jest„. Niby nic, ale daje do myślenia. Chodzi o to, by dać sobie samym prawo do rozwijania się, cieszenia różnymi aspektami życia w pracy, ale i też poza nią. Wielu nauczycieli pisze do mnie z takimi refleksjami, że chciałoby mieć granice dostępności w pracy i umieć z niej „wyjść” i już o niej nie myśleć. Myślę, że to kwestia wielu rzeczy, ale przede wszystkim konkretnych refleksji nad swoimi priorytetami (na przykład takiej, do której zachęcałam tutaj) i podjęcia konkretnych działań, by przemodelować swoje życie. Takie decyzje i takie plany swoich działań powzięli uczestnicy mojego szkolenia, za których bardzo mocno trzymam kciuki:), ale i zachęcam każdego z Was, by planować swoje działania, a może i zrezygnować z niektórych z nich, by zadbać o samych siebie, „bo jak o siebie nie zadbacie, to koniec świata”, pamiętacie? 😉